A Pan? Pan chciałby się uwidocznić w przestrzeni?

30 lipca, 2008

Strzępy rozmów, to tu to tam. MŚ opowiadał przezabawną historyjkę. Szła mniej więcej tak. Lublin, jakiś 1942 rok. Zygmunt Czapka, typowy lubelski dzieciak, rodzice już nie żyją, idzie i myśli sobie: co to za życie, matki nie ma, ojca, ani rodziny żadnej, co to za życie, nie ma gdzie pójść. Nagle patrzy wagon bydlęcy, a w wagonie krowy. Krowa – myśli sobie- życie, mleko, ciepło. No to wsiadł do wagonu, bo co mu tam, ani matki ani ojca, co to za życie.Z krową, to lepsze pewnie. Krowa to mleko, ciepło. Krowa patrzyła na Zygmunta, Zygmunt na Krowę. Wsiadł. Polubili się. A co!  Pociąg ruszył a Zygmunt Czapka po trzech dniach podróży obudził się w Paryżu. Bo to był, proszę Pana, kontyngent lubelski dla niemieckich wojsk w Paryżu. Cudowna historia. Oczywiście poszczęściło mu się, bo znalazł kobietę, zapłodnił ją i urodził mu się syn, ale, proszę uważać, syn już nie był Czapka tylko Chapka, co się czyta Szapka. Paul zresztą. Otóż ten Paul Chapka, okazał się kulinarnym geniuszem, założył restaurację, jedną drugą, piął się po szczeblach kariery. Otworzył też w Moskwie restauracje gdzie gotował dla rosyjskiej mafii. No i teraz wracamy do współczesności. Bart Ewy M, dziewczyny MŚ, który to brat wygląda jak rasowy Hiszpan, którym dodajmy nie jest, ale to taka zbieżność przypadkowa, jeśli się weźmie pod uwagę, że jego siostra matka i ojciec prowadzą hiszpańskie księgarnie; otóż tenże brat, zapragnął wziąć udział w kastingu do kulinarnego programu w TVN. Wraz ze swoim ulubionym uczniem do Krakowa zjechał Paul Chapka. Zaczęło się niewinnie od wspominek i picia w Dymie, potem restauracje, potem znowu Dym i Piękny Pies, w końcu M. zadzwonił po Ruskiego (czyli Dymitra, a o nim może kiedyś i gdzie indziej), odebrała kobieta Dymitra i mówi w ten deseń: Dymitr chodzi ale już nie mówi. Więc przyszli. Dymitr siadł obok Paula Chapki i kiedy dowiedział się, że ten gotował w Moskwie dla ruskiej mafii zaczęli śpiewać rosyjskie pieśni. A głosy mieli donośne i basowe. Pointa. Na drugi dzień dzwoni MŚ do brata Ewy M. i pyta jak kasting. Nijak odpowiada brat – zaspałem.

Kiedy tak siedzieliśmy i opowiadał mi te historię, dosiadł się był do nas BW i rozmawialiśmy trochę. Ten znowu opowiedział historię o tym, jak na Krymie polazł na ogromnym kacu, na karaimski cmentarz, gdzie było lepko, straszno i skąd uciekli po chwili, bo okazało się, że ukazała im się baba w japońskiej masce jak z teatru kabuki. Skąd japońskie babsko na karaimskim cmentarzu nie mam pojęcia.

BW opowiadał zresztą, że kiedy zeszli do wioski okazało się, że ta kobieta jest żoną opiekuna cmentarza. A to co brali za maskę kabuki, było ni mniej nie więcej jej makijażem. No baba po prostu chodziła tak umalowana, bo to tradycja, a jak tradycja to wiadomo, amen i nie ma gadania.